Выбери любимый жанр
Оценить:

Wybór


Оглавление


37

Gdy statek zwolnił bieg, czarodziej uściskał Nastię: miej się na baczności! Objął Gryfa: pilnuj jej!

Noc była wprost wymarzona dla takiej’misji. Ciemno, wichura, fale, gwiazdy – zaraz nadciągną chmury i lunie deszcz. Co prawda, fale są tu zupełnie inne niż na Morzu Norweskim albo Morzu Białym. Łagodniejsze. I jest znacznie cieplej. Zwłaszcza tym, którzy są pod kołdrą.

W planie przewidziano dosłownie wszystko: o północy lądujemy na plaży, czekamy do świtu, rankiem zabieramy się pierwszym autobusem. Nie uwzględniono tylko jednej okoliczności: dokuczliwego zimna. Nastia drży jak liść osiki. Gryf podał jej piersiówkę, ale niewiele to pomogło. Na moment przestaje dygotać – i znów to samo. Kiedyś przyszło jej w październiku popływać w Wołdze. A Wołga w październiku to nie kurort. Nie Morze Śródziemne. Od tamtej pory trzęsie się po każdej zimnej kąpieli. Wydelikacona. Gryf pokiwał głową, wciągnął powietrze w nozdrza jak gończy pies, wyczuł nosem świeżą smołę. Co można smołować nad brzegiem morza? Pewnie, że łodzie rybackie. Naprzód, infantko!

Przeszli plażą z kilometr. W końcu natknęli się na łodzie. Te świeżo wysmołowane można sobie odpuścić: głowa rozboli. Poza tym nowe łódki mogą być pilnowane. Po co niepokoić ludzi. Tam, gdzie od wieków łowi się ryby, zawsze w pobliżu nowych łodzi znajdą się i stare, porzucone. Gryf widzi w ciemnościach jak kot. Węszy. I znalazł. Jest jedna na uboczu, wywrócona do góry dnem, stara, przesiąknięta solą, z wyłamanym dnem. Właź. Grzej się. Pod łódką jest jak w małym domku, wiatr nie dokucza.

Nastia wczołgała się pod spód, zwinęła w kłębek, oplotła kolana rękami. Dobrze byłoby teraz rozpalić małe ognisko, bez zapałek, tak jak ją nauczono, ale nie mają prawa ściągać na siebie uwagi. Trzeba sobie radzić bez ognia. Gryf zniknął na dobre pięć minut. Wraca z ogromnym żaglem. Masz, to twoja pierzyna, poduszka, materac.

II

Znów ma przed sobą ogromny, rozwibrowany, ryczący berliński cyrk… Czarodziej majestatycznie opuszcza rękę i wraz z tym gestem spływa cisza, otulając wszystkich i ujarzmiając… Ostatnie pytanie wieczoru. Las tysiąca rąk. Czarodziej doprowadził publikę na skraj szaleństwa. Wydaje się, że między nim i widownią przeskakują niesamowite wyładowania elektrostatyczne, jak między niebem i ziemią, czyniąc wkoło światłość i roztrzaskując wszystko po drodze… A zatem, ostatni numer w programie, ostatnie pytanie… Pytanie już zostało zadane. Dotyczy sprawy prostej: chwalebnej przyszłości Niemiec pod rządami wielkiego Adolfa Hitlera. Tłum z góry zna odpowiedź. Gawiedź rozdziawia już gęby, gotowa do triumfalnego wrzasku. Tłum wzniósł dłonie, żeby huknąć salwą owacji, rozsadzając cyrkowy namiot. Odpowiedź pogrąży cyrk w euforii bezgranicznego zachwytu. Czarodziej ma już na końcu języka zgrywną i spektakularną odpowiedź… Nagle zawahał się.

– Zaraz, chwileczkę, pozwólcie mi zebrać myśli… W tłumie poruszenie. Szepty.

Czarodziej rozgląda się zakłopotany. W głowie układają mu się dziwne, obce myśli. Przyszłość Niemiec… Różowy kolor przechodzi w czerwień, brunatność, czerń…

– Wkroczyliśmy w rok 1939. Ten rok przyniesie Rzeszy wielkie zwycięstwa…

Czarodziej dziwnie zachrypnięty. Nie słychać w jego głosie triumfalnego entuzjazmu.

– To są ostatnie miesiące pokoju. W tym roku wybuchnie wielka wojna. Największa w dziejach świata. Dla Niemiec zacznie się dobrze. A skończy fatalnie.

Na widowni cisza, jak makiem zasiał. Czarodziej stoi ze wzrokiem wbitym w podłogę. Mówi wolno, półgłosem. Słyszą go wszyscy.

– Adolf Hitler ruszy na wschód… I tam skręci sobie kark.

III

Deszcz dudni po dnie barkasu, jak 4. Dywizja Kawalerii imienia tow. Woroszyłowa, defilująca na Kreszczatiku.

Feniks szczęka zębami w rytm deszczu. Gryf tak samo. Najwyższy czas zapakować się pod żagiel, zwinąć się i rozgrzać. Ubrań mają na sobie niewiele, a to co mają jest kompletnie przesiąknięte morską i deszczową wodą.

– Wiesz co, koleżanko? Jesteśmy na specoperacji, nie ma się czego wstydzić. Poza tym i tak cię nie widzę. Dlatego rozbieraj się. Do naga. Wyżmę nasze ubrania, a ty rozgrzewaj się w żaglu. I dla mnie nagrzej miejsce.

IV

Adolf Hitler ruszy na wschód… I tam skręci sobie kark – powtórzył cicho czarodziej.

Tłum milczy złowrogo.

Czarodziej jakoś tak dziwnie się obejrzał, potem ukłonił się niezręcznie, jakby przepraszając za niefortunne wyrażenie i w niezmąconej ciszy zniknął za kulisami.

Minął zbaraniałego policjanta z pałką. Ten cofnął się, nie wiedząc jak postąpić… Za plecami czarodzieja tłum milczał jeszcze co najmniej minutę. W ciągu tej minuty Rudolf Mazur zdjął z wieszaka palto i kapelusz i udał się w kierunku wyjścia. Nie tego dla artystów, ale głównego. Tutaj dopiero dopadł go dziki ryk i tupot tysiąca nóg.

V

Nastia przytula się do nagiego ciała. Drży.

Objął ją. Żeby było cieplej.

– Spij – mówi do niej.

– Masz słone wargi. Ja też? – pyta następczyni tronu.

VI

Albo czarodziej sam się zorientował, albo usłyszał Jakiś głos z góry, ale ryknął wściekle, zacisnął pięści i ruszył pędem w tym samym kierunku, co nadbiegająca hołota. Biegł przed tłumem, wykrzykując przekleństwa.

Z naprzeciwka wyciągniętym kłusem przechodzącym w galop zbliżała się konna policja. Już słychać rozdzierający świst policyjnych gwizdków. Już syreny karetek wypełniają szczelnie przestrzeń ulicy. Już ktoś kogoś chwyta. Już młócą pałami.

– Gdzie on jest?! – wrzeszczy oszalały tłum.

– Gdzie on jest?! – wtóruje Mazur.

Szacowni mieszczanie w kompletnym obłędzie rozwalają wszystko na swej drodze. Tuż obok ktoś kogoś rozpoznał – Ach, ty Mazurze! – i natychmiast kłębowisko splątanych rąk i nóg.

Tymczasem Mazura ciągnie za rękaw postawny blondas. Już rozdziawił gębę do wrzasku, ale jeszcze milczy. Nie wrzeszczy, bo wciąż nie wierzy w swoje szczęście odkrywcy. Każdy odkrywca potrzebuje pięciu minut, aby wpierw samemu nasycić się własnym odkryciem, a dopiero potem obwieścić je całemu światu. Mazur mógł się oczywiście osłonić parawanem czarodziejskich umiejętności. Ale w chwili grozy wyleciały mu z głowy czarodziejskie umiejętności. Zwyczajnie, zapomniał. Natomiast nie zapomniał o swej twardej jak młot pięści. I zanim piękniś zdążył się nasycić swoim odkryciem, zanim rozwarł paszczę, aby wydać triumfalny okrzyk, Mazur zdzielił go nie po czarodziejsku, ale po robotniczo-chłopsku. Między oczy. Zdzielił tak, że na moment rozbłysło niebo nad Berlinem. I zaraz uniosły się nad blondasem pięści i parasolki:

– A masz, ty Mazurze!

Czarodziej nie naciągał kapelusza na oczy, nie chował nosa w kołnierz, tylko przekrzykiwał innych:

– To on, Mazur! Bić go! Na policję z nim!

Potem były długie noce i dnie. Była obrzydliwie zimna mżawka ze śniegiem i krople z kryształkami w środku. I aresztowanie.

Czarodziej zobaczył narożnik mokrego domu i groźnego rottweilera. Wtedy nie wytrzymał. Z gardła wyrwał mu się przeraźliwy wrzask.

Własny krzyk wyrwał go ze snu…

Serce bije jak oszalałe, oddech urywany, dzwonią zęby.

Czarodziej powoli przezwycięża lęk, ostrożnie rozgląda się na boki. Gdzie jestem?

Ciemność. Deszcz bębni po żelazie, jak wtedy w Berlinie. Niebieskie oświetlenie, jak od wozów policyjnych. Zielone migotanie jak od świateł na skrzyżowaniach. Ale wtedy było zimno. A tutaj jest ciepło i sucho. To fale biją w stalowe burty. To deszcz bębni o pokład. To statek. Czarodziej dopiero co odprowadził Gryfa i Feniksa. Teraz siedzi odcięty w korytarzu „A”, we własnej kajucie.

Ciekawe, co tam z nimi?

VII

Nastia powoli rozgrzewa się. Razem z ciepłem rozlewa się po jej ciele znajome i nieodparte pragnienie czegoś. Pożądanie by gryźć, całować, drapać tego znienawidzonego mężczyznę, który ją obejmuje. Dlatego całuje jego wargi. I gryzie.

VIII

Czarodziej nie może zasnąć. Usiadł, włączył światło. Podłożył poduszki pod plecy.

Wyciągnął rękę do półki z książkami: dawno już nie sięgał po „Mein KampF. Czarodziej przeczytał wiele książek. Pochłaniał jedną po drugiej i zapamiętywał od deski do deski. Ale było kilka książek, które czytał bardzo wolno i po sto razy. Były to albo jego ulubione pozycje, albo książki, których sensu nie mógł zrozumieć. Otwierał takie dzieło na dowolnej stronie i zaczynał lekturę od zdania, które pierwsze wpadło mu w oko. Wnikał w sedno. Autor tego opasłego tomiska, niejaki Adolf Hitler, poraził czarodzieja jedenastym rozdziałem drugiej części. Ten rozdział niby napisał Hitler, ale nie ulega wątpliwości, że sam szatan prowadził go za rękę. Bo tylko szatan posiadł tę nadludzką wiedzę, tylko szatan tak poznał duszę tłumu i sposoby manipulacji. I tylko szatan znalazł w tym ostateczne spełnienie. Czarodziej zawsze studiował ten rozdział z zachwytem i zawiścią. Pozostałe rozdziały Mazur znał na pamięć, ale wcale nie uważał, że rozumie je w całości i bez zastrzeżeń. Nadszedł czas, żeby poważnie zająć się tą książką. Nie ma się dokąd śpieszyć. Wkrótce Neapol. Potem długi powrót do Archangielska. Nikt czarodzieja nie ściga. Nikt mu nie przeszkadza.

Sięgnął do spiżarki po pajdę chleba, czerstwą po tak długiej podróży. Potrzymał ją w dłoni, powąchał pałętającą się po szafce cebulę, otworzył puszkę szprotek, pokroił słoninę na długie cienkie plasterki, postawił przed sobą flachę Piercowki i rosyjską graniastą szklanicę. Nalał. Wypił. Odetchnął. Zagryzł. Otworzył „Mein Kampf”.

3

Вы читаете

Жанры

Деловая литература

Детективы и Триллеры

Документальная литература

Дом и семья

Драматургия

Искусство, Дизайн

Литература для детей

Любовные романы

Наука, Образование

Поэзия

Приключения

Проза

Прочее

Религия, духовность, эзотерика

Справочная литература

Старинное

Фантастика

Фольклор

Юмор